Król Lew (2019)

by fajnyrodzic

Wspaniały i momentami olśniewający jest remake „Króla lwa”. „Urealnienie” filmu (zrobionego teraz w realistycznej grafice komputerowej, ze zwierzętami wyglądającymi jak te z sawanny) dzieje się nie tylko na wizualnym poziomie, ale także scenicznym (wycięto slapstick, pozbyto się musicalowych scen) czy wokalnym (aktorzy nie używają przesadnej, disneyowskiej emfazy).

Hieny są naprawdę straszne, cmentarzysko słoni to podmokły teren pełen trujących wyziewów, aż czuć siarkę. Lwia ziemia, upadła po eksploatujących rządach Skazy, przypomina raczej krajobrazy z „Mad Maxa” („Czaszki i popioły dają niezły kontrast”, powie Timon). A wszechobecne hieny, nieustannie obserwujące lwice, przywodzą na myśl strażników z telewizyjnej adaptacji „Opowieści podręcznej”.

 

W konwencję dystopii, odważnie, weszli też autorzy polskiego dubbingu: kiedy Skaza kusi Simbę, by ten odwiedził cmentarzysko (narażając się na niebezpieczeństwo), ostrzega go słowami: „Tylko nie mów nikomu”, po których następuje długa pauza. A kiedy Skaza zapowiada morderstwo Mufasy i mami hieny nowymi porządkami, śpiewa: „nadchodzi czas dobrej zmiany”

Te aktualizacje powodują, że nie raz miałem ciarki na plecach. W ikonicznej scenie, w której Skaza zapowiada swoje rządy, w rysunkowej wersji widzieliśmy kroczące zastępy idących w szeregu hien, co ewokowało obraz nazistowskich bojówek. W nowej wersji, ponieważ autorzy zrezygnowali z rysunkowej swobody (więc hieny nie mogły iść w szeregu), ta scena robi nie mniejsze wrażenie, wiele zawdzięczając muzyce. Muzyka jest wspaniała, po prostu wspaniała. Twórcy, jak na innych poziomach, zachowali część, ale wiele dodali od siebie. Zrobili to w taki sposób, że tamto kolorowe, bardziej dziecięce pojawia się dziś w wersji zabrudzonej, wyszarzonej, mroczniejszej. Nie ma powrotu do przeszłości, zdaje się mówić ten film swoimi estetycznymi wyborami, przy okazji w niepokojący sposób wpisując się w aktualną sytuację społeczno-polityczną Zachodu.

Są jednak i momenty olśniewające. Zastanawiałem się, jak zostanie przedstawiona scena, w której młody Simba śpiewa „Królem być” – przecież w wersji rysunkowej tam się dzieją niestworzone rzeczy, choreografia z kosmosu, flamingi tańczące z hipopotamami i tak dalej. Myślałem, że zrezygnują z tej piosenki, ale nie, zrobili ją, przedstawili w prawie realistyczny sposób i zrobili to cudownie – może gdybym nie widział „Planety Ziemia”, sądziłbym, że nazbyt cudownie, ale jednak wybrnęli mistrzowsko. Podobnie, choć po stronie mroku, było w przypadku sceny ze Skazą werbującym hieny, o której pisałem wyżej.

Nie zmieniła się fabuła, ale zmieniło się wszystko. Wciąż mamy konflikt podejścia do życia typu „hakuna matata” (symbolizowanego przez Timona i Pumbę), czyli ucieczki przed przeszłością i odpowiedzialnością w sytość i wygodę, oraz ciągłego wsłuchiwania się w głos przodków i brania na siebie odpowiedzialności za wspólnotę (co symbolizuje Mufasa). Simba, w różnych momentach przełomu, potrafi czerpać z obu tych polityk – pewnie bez tej zdolności pękł by w tym albo innym miejscu. „Hakuna matata” i pamięć przodków nie muszą więc konkurować, zdaje się udowadniać Simba, mogą się uzupełniać, z korzyścią dla wszystkich.

Nowy „Król lew”, dzięki kilku przesunięciom (wizualnym, muzycznym etc.), dojrzewa. Jest wciąż filmem niosącym nadzieję, pokazuje jednak, że jej spełnienie będzie dużo bardziej nieprzyjemne niż się nam wydawało.

Może Ci się spodobać